Informowałem poprzednio o ukończeniu surowej wersji trzeciego tomu cyklu koszarowego. W jednym z ostatnich rozdziałów manuskryptu poruszam kwestię inspiracji, jakie wiele lat temu wpłynęły na powstanie pierwszej części (SPR). Luźna konwencja nowej książki pozwala mi na swobodną narrację, toteż nie mogłem nie odnieść się do książki Rojsty Tadeusza Konwickiego – utworu towarzyszącego mi przez pewien czas pobierania nauk w Szkole Podchorążych Rezerwy w charakterze swoistego amuletu.
Rojsty są lekturą kontrowersyjną (z różnych względów, ale głównie z uwagi na niezbyt rzetelne przedstawienie obrazu partyzantki antysowieckiej działającej na przełomie 1944/45 na Wileńszczyźnie). Mniej uważnym czytelnikom przypomnę, że nie tak dawno temu wspominałem na blogu o cennym eseju Mariusza Soleckiego (Literackie portrety żołnierzy wyklętych), gdzie m.in. do tej kontrowersyjności Rojstów nawiązywałem. Sprawa nie dawała mi jednak spokoju, tym bardziej że w perspektywie pozostawał do opracowania ów espeerowski rozdział o inspiracjach. Postanowiłem wykonać profesjonalny research. W tym celu wyszperałem w antykwarycznych zakamarkach kluczową dla całej sprawy pozycję – Tam i wtedy Ryszarda Kiersnowskiego. Książka świetna, w całości bardzo atrakcyjna, choć kwestię Konwickiego autor podejmuje pod koniec, właściwie w jednym odrębnym rozdziale.
Że dopiero pod koniec, wynika poniekąd z chronologii, z przyjętego układu narracji. Kiersnowski (partyzancki pseudonim „Puhacz” – koniecznie pisane przez samo „h”, co skwapliwie podkreśla sam zainteresowany) zetknął się bowiem w połowie lutego 1945 z żołnierzem o pseudonimie „Bóbr”. Partyzanci nie znali się wcześniej z cywila, a w czasie służby posługiwali się jedynie pseudonimami. W kwietniu 1945 nastąpiło rozformowanie oddziału. Obaj panowie byli wtedy młodymi chłopakami (odpowiednio: 19 i 18 lat). Narrator Tam i wtedy dopiero po zakopaniu broni i wyjściu z lasu poznał zatem personalia niedawnego podkomendnego – „Bobrem” okazał się Tadeusz Konwicki. Chłopcy później przedostali się za linię Curzona i dotarli do Krakowa. Przez ponad rok mieszkali w jednym akademiku. Po 1947 roku ich drogi rozeszły się.
Jak napisałem wyżej, Kiersnowski poświęca cały rozdział sprawom Rojstów, a w zasadzie postaci Tadeusza Konwickiego. Zarzuca mu przede wszystkim tendencyjne przedstawianie faktów związanych z działalnością oddziału. Będąc koronnym świadkiem relacjonowanych wydarzeń, „Puhacz”-Kiersnowski postanowił nakreślić autentyczne tło (tu warto nadmienić, że Tam i wtedy pisane było na przełomie 1990 i 1991 roku – a więc już z perspektywy czterdziestopięcioletniej). Wytyka konkretne nieścisłości, ale jako przykłady, nie odnosi się skrupulatnie do całej powieści i nie analizuje jej od deski do deski. Zresztą z góry zaznacza, że towarzyszył Konwickiemu w lesie jedynie od lutego do kwietnia, a zatem do krytykowania pierwszej połowy Rojstów w ogóle nie czuje się upoważniony.
Wystarcza jednak to, co przeżył i opisał. Wystarcza na podważenie „reportażowości” książki Konwickiego (nie jest ona oczywiście żadnym formalnym reportażem, choć po latach Tadeusz Konwicki coraz częściej używał tego określenia w odniesieniu do swojej partyzanckiej książki). Tak czy siak, jeden tylko rozdział literackich wspomnień Kiersnowskiego spokojnie wystarcza na zdyskredytowanie autora Rojstów – dawnego kolegi z oddziału i potem z akademika. Rojsty jakoby „ociekają jadem”, są złośliwą, szyderczą, groteskową, a przede wszystkim fałszywą relacją. Niby to realną i „lepką”, ale niewiele z rzeczywistością mającą wspólnego. Są właśnie tym niebezpieczniejsze, że quasi-realne. Falsyfikat. Szpetny paszkwil na wileńską partyzantkę. Młody czytelnik może wyrobić sobie całkowicie mylne zdanie na temat historii ostatniego polskiego oddziału akowskiego, jaki wiosną 1945 walczył jeszcze na przyłączonej do Sowietów Wileńszczyźnie. Dlatego po upływie blisko pół wieku Kiersnowski czuł się zobowiązany, by ukazać prawdę o tej kresowej walce polskiego podziemia. Relacji innych świadków (żołnierzy oddziału „Puhacza”) nie ma i pewnie nigdy ich już nie poznamy.
Że Rojsty nie są wiernym przekazem, wiedziałem od dawna. Konwencja beletrystyczna nie sprzyja realizmowi, na dodatek powieść powstała w ściśle określonych warunkach politycznych (ukazała się wprawdzie w okresie gomułkowskiej odwilży, jednak niewiele to zmieniło). Autor napisał utwór stricte beletrystyczny, a nie relację. Po lekturze książki Mariusza Soleckiego aż tak mocno nie zdumiał mnie tekst Kiersnowskiego, co nie oznacza, że niczego się zeń nie dowiedziałem. Wręcz przeciwnie.
Jak dla mnie, fana twórczości Konwickiego, każdy utrwalony w źródłach ślad to pasjonujący materiał do analizy. Jednak najbardziej zafrapował mnie ciąg dalszy wywodu Ryszarda Kiersnowskiego – wbrew pozorom nie ten tyczący Rojstów, ale historii znajomości obu panów, a przede wszystkim drogi literacko-światopoglądowej, jaką przeszedł Tadeusz Konwicki od chwili wydostania się z lasu.
Otóż Kiersnowski nie pozostawia suchej nitki na Konwickim. Wypomina mu zaprzaństwo i socrealistyczną karierę, nawiązuje też do książkowych postaci, w których wyjątkowo złośliwie zobrazowany został jakoby on sam przez byłego kolegę z lasu (np. sugestia, że w osobie Kozłowskiego z utworu Z oblężonego miasta nakazał Konwicki powiesić się Kiersnowskiemu na pasku!). Słusznie też wypomina Władzę (faktycznie wyjątkowo obrzydliwa książka). Późniejszą przemianę autora Małej apokalipsy przypisuje natomiast pozie i udawaniu skruszonego grzesznika (że niby nawrócony stalinista, co ma sprzyjać pozyskaniu sympatii młodszego czytelnika). Ze wspomnień Kiersnowskiego dowiedzieć możemy się ponadto, że „Bóbr” kiepsko strzelał i był w oddziale „trochę łajzą”.
Cóż, cierpki ten rozdział (Chyba Bóbr – w książce Tam i wtedy), ale widocznie taki musiał być…