Utrwalacze

Tytuł: Gorący las. Autor: Zenon Szymanowski. Seria: Biblioteka Żółtego Tygrysa. Stosunkowo późny tomik (1982), jednak generalnie tematyka nienowa. W dodatku, z racji zainteresowań epoką, systematycznie powracająca na moim blogu. Innymi słowy: w antykwarycznych czeluściach wygrzebałem kolejne literackie świadectwo utrwalania władzy ludowej, czyli bohaterskie walki komunistów z tak zwaną reakcją.

Jednak w przeciwieństwie do zbliżonych tematycznie książeczek wydanych w ramach poczciwej serii MON, Gorący las nie koncentruje się na konkretnym „bandycie”, oddziale czy operacji militarnej. Geograficznie jest wprawdzie w miarę spójnie (północno-wschodnia część województwa mazowieckiego), lecz autor wyraźnie skacze po rozmaitych epizodach oraz postaciach. Właściwie przelatuje przez cały panteon nieugiętych utrwalaczy wczesnego PRL. Horyzont czasowy też dość rozległy: 1945-1949.

Kolejna istotna różnica – autor nie wydaje się legitymować doświadczeniem wyniesionym z „walk”. Nie jest on prawdopodobnie byłym weteranem, o czym do pewnego stopnia świadczy słowo końcowe, jak również – w sposób pośredni – liczne błędy merytoryczne (m.in. uporczywie używany termin SB, podczas gdy z podziemiem rozprawiało się UB, zaś o SB nikt jeszcze w tamtych czasach nie słyszał – wydaje mi się, że żaden były ubek raczej by tych dwóch nazw nie pomylił; także powoływanie się na działania ORMO w wydarzeniach z wczesnego roku 1945 – podczas gdy ORMO w rzeczywistości pojawiło się dopiero rok później). Czytałem wiele tomików o walkach z „reakcją”, ale tu doprawdy aż uderza ilość wyświechtanego i nieco groteskowego określenia, mówiącego patetycznie o „utrwalaniu władzy ludowej”. Nie liczyłem, ale termin ten pada dosłownie z kilkadziesiąt razy. Niekiedy kilkukrotnie na jednej stronie. To też może poniekąd świadczyć o naiwności stosunkowo młodego człowieka.

Wielokrotnie mamy też do czynienia z użalaniem się nad losem biednych funkcjonariuszy, którzy permanentnie nie dojadali, marzli, mokli, nie dysponowali odpowiednim umundurowaniem, sprzętem, wsparciem logistycznym etc. A mimo tego dzielnie trwali i „utrwalali”, no i po lasach „bandytów” skutecznie ganiali. Herosi. Ogólnie laurka adresowana pod wiadomym kierunkiem. Nie mam pojęcia, czy tekst powstał z jakiejś konkretnej okazji bądź inspiracji, czy autor otrzymał po prostu zlecenie z centrali, czy był to odprysk jakiejś pracy doktorskiej albo magisterskiej, czy jeszcze jakiś inny powód zadecydował o spłodzeniu panegiryku. Tak czy inaczej jedno mogę przyznać – chwytających za serce przykładów rzekomego bestialstwa leśnych oddziałów w zasadzie jakoś tutaj nie odnajdujemy… A jeżeli już, to obecność ich jest śladowa. Na tle innych peerelowskich lektur, nawet tych z serii Biblioteki Żółtego Tygrysa, akurat ciekawa odmiana.

Jest tu też coś na kształt próby zrozumienia tudzież wytłumaczenia – na ile to w ogóle możliwe – zbrojnych działań „reakcji”. Autor zdaje się robić wszystko, ażeby zabrzmieć obiektywnie. Oczywiście w 1982 roku tego typu zamiar z góry skazany był na porażkę, czysty nonsens, niemniej odniosłem wrażenie, że napastliwość wymierzona we „wrogów” ludowej ojczyzny ograniczona została do niezbędnego minimum.

Symptomatyczny zdaje się ponadto fakt powoływania się na „wyniki” tak zwanego ludowego referendum (z czerwca 1946 roku) oraz wyborów do sejmu (ze stycznia 1947 roku). Mają one jakoby dawać moralne prerogatywy bohaterskim utrwalaczom w ich batalii z niemającym absolutnie żadnego oparcia w społeczeństwie „wrogiem”. Groteska. A w zasadzie pisanie historii na nowo.

W Gorącym lesie od pewnego momentu autentycznie poraża naturalny, wręcz reporterski i niczym niezmącony ton relacji, szczególnie pod koniec tekstu, kiedy autor dochodzi do wydarzeń z połowy 1949 roku. Jak wiadomo, partyzanci nie stanowili już wówczas dla komunistów żadnego realnego zagrożenia. W lasach ukrywały się niedobitki, kilku lub kilkunastoosobowe grupki, których głównym pragnieniem było jakoś przetrwać i nie dać się schwytać, zaświadczając o wciąż jeszcze istniejącym – aczkolwiek już raczej tylko symbolicznym – oporze. I na tym tle autor jakby nigdy nic przedstawia przykładowe siły wysłane do zlikwidowania takiej właśnie symbolicznej grupki: sześć batalionów piechoty, samodzielna kompania specjalna, kompania transporterów opancerzonych, pluton dział pancernych. Bagatelka. Przeciwko kilkuosobowej grupce wycieńczonych desperatów uzbrojonych jedynie w broń lekką… Masakra. Facet po prostu relacjonuje operację militarną – z kronikarską dokładnością, zupełnie jakby przedstawiał konwencjonalną bitwę, normalne starcie dwóch równoważnych sił. Po prostu. Bez żadnej refleksji. Jeszcze na koniec upaja się odniesionym „sukcesem”.

Podsumowując: dla kogoś, kto nie bada wydarzeń drugiej połowy lat czterdziestych, nie babra się w przeszłości i w najmniejszym stopniu nie interesuje się problemem wypaczania historii – książeczka nieatrakcyjna. Zapewne nudna, bo fabularnego wątku przewodniego brak. Ale dla kolekcjonerów i „badaczy” jakiś dokument czasów to jednak jest. Paradoksalnie – może nawet nie tyle tyczący bezpośrednio drugiej połowy lat czterdziestych, co raczej początku lat osiemdziesiątych i trendów panujących w ówczesnej narracji pseudohistorycznej.

Dodaj do zakładek Link.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *