Autor wymieniony na okładce – Tadeusz Konwicki. Tytuł: W pośpiechu. Kilka dni temu, robiąc coś na kształt remanentu w prywatnej biblioteczce, z lekkim zdumieniem odnalazłem tę właśnie książkę. Ale tak naprawdę autorów W pośpiechu jest dwóch, gdyż mówimy tu o cyklu rozmów przeprowadzonych z panem Tadeuszem przez znawcę i badacza jego prozy, doktora Przemysława Kanieckiego. Książka pochodzi z roku 2011. Kupiłem ją ze dwa albo i trzy lata temu, mniej więcej wtedy, kiedy gruntownie przypominałem sobie cały dorobek ulubionego prozaika. Kupiłem, odłożyłem, no i zapomniałem. Zawsze było coś innego do czytania, a rarytas (bo inaczej tej pozycji określić nie mogę) czekał sobie na swoją kolej i czekał. Aż wreszcie się doczekał.
Co mogę rzec? Przede wszystkim pomysł przedni. Raczej się nie pomylę, jeśli całą zasługę powstania dzieła przypiszę Przemysławowi Kanieckiemu. Wykazał się dużą determinacją, operatywnością i dyplomacją, a też i chyba niemałą skutecznością, skoro zdołał namówić osiemdziesięciopięcioletniego już wówczas Tadeusza Konwickiego na wywiady. I to pomimo – co należy podkreślić – wyczuwalnej niechęci samego pisarza do jakichkolwiek zwierzeń. Rozmowy się jednak odbyły. Mało tego – zostały poprowadzone ciekawie, inteligentnie, bez natręctwa, z szacunkiem i wyczuciem.
Mojej wiedzy o powieściach ulubionego pisarza, jak również o nim samym, książka W pośpiechu jakoś radykalnie nie wzbogaciła, choć nie ukrywam, że wielu zawartych tam ciekawostek czy anegdot autentycznie nie znałem. Rozmowy czyta się miło, lektura przyjemna, wciąga. Jeszcze raz podkreślę, że z racji nadmiernej skromności Konwickiego i jego wyraźnego oporu, Kaniecki zadanie miał niełatwe. Ale poradził sobie chyba najlepiej, jak mógł. Szczególnie wątki partyzanckie utkwiły mi w pamięci. Może dlatego, że młodzieńcze Rojsty (obok Małej apokalipsy tudzież Kalendarza i klepsydry) od zawsze stanowiły jedną z najwyżej przeze mnie cenionych książek wileńskiego mistrza (zresztą okazały się główną inspiracją dla koszarowej książki Jak zostałem bażantem – o czym wspominałem w piśmie literackim GALERIA, w początkach 2015 roku, w tekście poświęconym pamięci zmarłego Tadeusza Konwickiego). Tak. To te właśnie urywki partyzanckich wspomnień pisarza – „wyciągane” od niego nieomal fizycznie, bo tak ów żmudny proces należałoby w zasadzie określić – zrobiły na mnie największe wrażenie.
Ale ja nie o partyzantce tu teraz chciałem, a o swego rodzaju hermetyczności. A właściwie – jak ujęto w książce – o „awanturniczości”. Czego? Prozy!
Cytat: Cała agresywność mojej prozy, którą by można było określić nawet jako dziwaczną, polega na tym, żeby dopaść tego czytelnika, złapać za łeb i przymusić go do jakiegoś przeżycia – i do jakiejś wspólnoty duchowej. A zarazem wszystko robię, żeby pewnych czytelników odstręczyć.
I dalej: Czasem na przykład jakieś miłe młode panie chciałyby moją książkę. Czy ja mógłbym im jakąś podarować? Mam ogromny kłopot, dlatego że nie mam łagodnych, pięknych książek dla młodych pań. Jakieś trochę pokrętne te książki pana Konwickiego, one są wszystkie w jakiś sposób drastyczne.
Kłopot. Kłopot niemały. Gdzież mi tam porównywać się do wielkiego mistrza, ale – wstyd powiedzieć – ja także miewam tego rodzaju kłopot. De facto analogiczny. Krótko mówiąc, po pierwsze jakoś tak stale wychodzi, że ja również usiłuję łapać „za łeb” czytelnika i poniekąd przymuszać do przeżycia czy wspólnoty duchowej, a jednocześnie niejako go od siebie „odstręczam”. Po drugie: nie za bardzo miałbym propozycję dla miłych młodych pań. A najgorsze, że powieści zaplanowane na najbliższe lata, bądź te już obecne na warsztacie, sytuacji raczej nie poprawią. O zgrozo! Bo „pokrętne” one, a i może w jakiś sposób „drastyczne”? Cholera jasna!
Prywata, wiem. Powyższy przytyk, znaczy się to wtrącenie wywiedzione z cytatów, to taka moja maleńka prywata. Sorry.
Spraw cięższych i o większym kalibrze nie wydobywam. Trzeba samemu poczytać. A warto sięgnąć po tekst W pośpiechu. Niekoniecznie trzeba być przy tym wiernym i oddanym fanem Tadeusza Konwickiego, choć oczywiście wskazane, aby wcześniej coś tam znać. Myślę, że co najmniej kilka jego powieści przydałoby się przeczytać. No, choćby ze trzy… Aha, no i obejrzeć jakiś film. Ale warto. Warto. Nawet miłe młode panie zachęcałbym do wykonania tak desperackiego kroku, bo to jednak niebanalny kawał dwudziestowiecznej polskiej sztuki na najwyższym poziomie. A nuż widelec podejdzie i wspólnota duchowa zostanie nawiązana? No właśnie. Chyba warto dać sobie szansę.