Dinozaury z The Rolling Stones pokazują, że ekscytującą płytę można nagrać właściwie w każdy wieku. Nawet grubo po siedemdziesiątce. Kiedy usłyszałem o pomyśle rejestrowania nowego albumu, w dodatku z bluesowymi coverami, byłem raczej sceptycznie nastawiony. Nic ciekawego z tego nie wyjdzie – tak mi przeleciało po głowie i tyle. Zapomniałem.
Płyta jednak powstała, ukazała się. W sylwestra miałem okazję posłuchać jej po raz pierwszy. Zauroczyła mnie. Zawodowo zagrany blues. Czuć lata występów i prób, czuć pasję. Werwa też jest. O dziwo – niezależnie od podeszłego wieku wykonawców. Naprawdę nie spodziewałem się, że nowy album dinozaurów rocka aż tak bardzo przypadnie mi do gustu. Akurat wielkim fanem The Rolling Stones nigdy nie byłem (choć normalnie uwielbiam stare granie – całymi dyskografiami klasyków: The Beatles, The Kinks, The Doors, Led Zeppelin). Tym dziwniejsze, że longplay Blue & Lonesome zdobył w jakiś sposób moje uznanie.
Całość brzmi surowo, ale jednorodnie. Momentami jak demo czy występ na żywo. Jednak coś w tym stylistycznym zabiegu jest. Powrót do korzeni? Chyba tak. Korzeni zarówno zespołu, jak i bluesa. Wciąż niezły wokal Jaggera, dużo harmonijki ustnej. Stonesi to Stonesi. W bardzo oryginalny sposób przypomnieli fonograficznemu światu o swoim istnieniu. Muszę przyznać, że tych dwunastu spójnie zagranych coverów słucha się doskonale. Szczególnie przy pisaniu prozy.