Sprawy nieliterackie zaniosły mnie niedawno do Warszawy, a konkretniej – na Grochów. Jednak mając wolną chwilkę, nie mogłem oprzeć się pokusie obejrzenia Olszynki Grochowskiej. Raz – lubię podążać tropami historii, dwa – mocno zastanawiam się nad wpleceniem wątków powstańczych w drugi tom cyklu. Wprawdzie skłaniam się ku osadzeniu ich wokół powstania styczniowego, a nie listopadowego, no ale – jak rzekłem – skoro już nadarzyła się sposobność zwiedzenia Rezerwatu Przyrody Olszynka Grochowska, czystym frajerstwem byłoby z takiej opcji nie skorzystać.
Wycieczkę ubarwił fakt, że po drodze spotkałem jakiegoś podstarzałego historyka. Pewnie miejscowego, bo jechał sobie na rowerze w sportowej odzieży. Raczej dla przyjemności, nie dla wyniku. Zauważywszy, że kręcę się po lesie, że chłonę klimat, że chciwie się rozglądam, że robię pamiątkowe zdjęcia, zatrzymał się i obie stopy raptownie postawił na grochowskiej ziemi.
– Tu jest tylko tak ładnie napisane, że oni walczyli o wolność – objaśnił fachowo, z lekceważeniem popatrując na tabliczkę przytwierdzoną do grubego pnia drzewa. – Ale w rzeczywistości ci ludzie robili wszystko, żeby się z tej kabały wymigać.
– Z jakiej kabały?
– Z powstania.
– Naprawdę?
– A jak! Przecież szli i niby walczyli, ale wiadomo, że nie do końca. Nie na serio. Krzywdy nikomu nie chcieli zrobić. Ani sobie, ani tym bardziej Rosjanom. Po prostu udawali zaangażowanie, bo nie mieli wyjścia, bo był rozkaz i tyle. Ale tak naprawdę to oni marzyli jedynie o tym, żeby ułagodzić cara. Żeby im wybaczył i żeby się za bardzo o tę awanturę nie gniewał.
Hm… Jakoś przełknąłem rewelację dotyczącą najkrwawszej bitwy powstania listopadowego. Wprawdzie początkowo usiłowałem delikatnie ripostować, iż jednego lutowego dnia po obu stronach łącznie poległo tutaj co najmniej kilkanaście tysięcy żołnierzy, więc o jakim „udawaniu” mowa, jednak szybko się okazało, że mój interlokutor nie jest skory do słuchania. Może nawet do takiej czynności nienawykły.
Ciągnął swój wywód bez oglądania się na mnie, w wyniku czego w niedługim czasie dowiedziałem się innych rewelacji – jak na przykład tego, że rozwiązanie Rzeczypospolitej (w sensie rozbiorów) nastąpiło na mocy „porozumienia stron”, za zgodą absolutnie wszystkich, gdyż ówczesna Polska wyczerpała już swoją „formułę”, nigdy miała nie powrócić, bo nikt na świecie nie był już zainteresowany, aby dalej ów „twór” sztucznie podtrzymywać. Nikt nie protestował, więc Polskę rozwiązali, zupełnie jak się rozwiązuje podupadłą, nierentowną, niewypłacalną firmę. Dowiedziałem się też, że Stalin latem 1944 roku nie brał Warszawy od razu, z marszu, tylko sprytnie czekał, aż zamarznie Wisła (znaczy się wyglądał na ostrą zimę 1945). Sojusznicy naszych sojuszników stali i czekali, żeby zamarzła rzeka. Tylko to ich powstrzymywało przed wspomożeniem powstania warszawskiego i dalszym marszem na Zachód.
Naturalnie dalej padło jeszcze kilka ciekawych spostrzeżeń wywiedzionych z rozmaitych epok, aż na koniec domorosły historyk opuścił ciemne okulary z czoła na nos, poprawił czapeczkę, przygładził bujne siwe włosy i zadowolony wrócił do pamiątkowej tabliczki na drzewie:
– Tak więc to nie byli żadni żołnierze, jak się panu zdaje, tylko zwykli chłopi. Oczywiście teraz się pisze, że bohaterowie i obrońcy, że walczyli o wolność i tak dalej, ale prawda jest całkiem inna. Żadni z nich bohaterowie. Ci biedacy zwyczajnie chcieli tylko przeżyć i wrócić na swoją wieś.
– Ale co to właściwie zmienia? – wtrąciłem się wreszcie. – Walczyli i polegli! Za ojczyznę, a nie za jakąś mglistą abstrakcję! No i ważne jest też to, że stali się inspiracją dla kolejnych pokoleń! Że zapewnili ciągłość niepodległościowych dążeń! Już choćby za to należy im się chyba jakiś szacunek, prawda?
Mędrzec uśmiechnął się kwaśno. Nic już nie powiedział. Obojętnie machnął ręką, po czym wsiadł na rower i odjechał.
Oczywiście dalej robiłem zdjęcia, starałem się pobudzać wyobraźnię i łapczywie wdychać lokalne zapachy, pierwotny urok obcowania z historycznym miejscem gdzieś już jednak uleciał…