Parę dni temu wpadł mi w ręce tygrysek o majorze „Hubalu”. Autorka: Anna Wawrzycka. Tytuł: Ostatni szwadron. Wydawnictwo: MON, rok 1972. Jak już pisałem niejednokrotnie – mam swego rodzaju słabość do serii z tygrysem, głównie kolekcjonerską, co nie oznacza, że od czasu do czasu jakiegoś starocia sobie nie odświeżę. A że całkiem niedawno czytałem książkę Jacka Komudy Hubal (patrz wpis styczniowy), Ostatni szwadron zaciekawił mnie w dwójnasób.
Trudno tu w ogóle mówić o porównywaniu. Tytuł wpisu dałem oczywiście dla draki, w żadnym razie obu dzieł przykładać do siebie nie można. Nie ta liga. Niemniej muszę przyznać, że książeczka z 1972 roku jest całkiem znośna. Da się czytać, choć kiedy autorka dochodzi do końcowych konkluzji „edukacyjnych”, w których myśl pada klasyczna peerelowska teza o „staniu z bronią u nogi” (w odniesieniu do AK – w pewnym sensie jako pohubalowskiej partyzantki) oraz wiekopomnych dokonań Gwardii Ludowej – trudno brać tekst Wawrzyckiej na poważnie. No ale takie były ówczesne standardy.
W MON-owskiej opowiastce bije też w oczy inny charakterystyczny „standard” komunistycznej narracji: ani słowa o wschodnim najeźdźcy. Jest tylko i wyłącznie jeden wróg: Niemcy. Przez dzieje majora „Hubala” bolszewicy w ogóle się nie przewijają. Ani słowa o wrześniowych perypetiach na wschodzie – od razu 400-kilometrowy rajd na odsiecz broniącej się Warszawie. Jeżeli pada data 17 września 1939 – to tylko w kontekście ucieczki polskiego rządu. Proste i wygodne. Tym bardziej że to faktycznie Niemcy stali się później wojennym przeciwnikiem majora Dobrzańskiego.
Reasumując, z książeczki Biblioteki Żółtego Tygrysa coś tam o „Hubalu” dowiedzieć się można, ale zalecałbym podchodzić do tego źródła jak do uzupełniającej ciekawostki. Na jej tle powieść Komudy wydaje się dziełem doniosłym, wyczerpującym, nieomal doskonałym, że o epickim rozmachu i różnicach w walorach literackich już nawet nie ma co wspominać.
Wielkich bohaterów miał nasz naród przez wieki – nierzadko trudnej historii. Oby ich pamięć była zawsze żywa. Uczmy się od ludzi, takich jak mjr. Henryk Dobrzański (herbu Leliwa): miłości do ojczyzny oraz poświęcenia w służbie dla niej.
I dlatego dobrze, że wciąż powstają wartościowe książki. Choć akurat o powieści Komudy czytałem różne opinie (np. że paszkwil), ale mnie się podoba. Nie jest to hagiografia, jednak major „Hubal” został przedstawiony bardzo wyraziście – i chyba o to chodzi… No i oczywiście stale powracający zarzut pseudorecenzentów – że niby książka za długa, że nuży, bo mało akcji, bo dużo opisów etc. Skąd ja to znam? 🙂 Jeszcze raz podkreślę – absolutnie się z takimi zarzutami nie zgadzam. Jak ktoś goni tylko i wyłącznie za fabułką, niech się lepiej przerzuci na komiksy, a porządnej prozie da po prostu spokój.
A jak przepraszam miał być wydany ten Żółty Tygrysek w tamtych czasach. Że mjr Hubal najpierw walczył z sowieckim najeźdźcą 17.09.1939 a potem dopiero z Niemcami. Że AK stała z bronią u nogi. Przecież ten tomik nie ukazał by się nigdy. Takie były realia.
No właśnie o tych „drobnych” zawiłościach w teście mowa (żeby nie powiedzieć: o nich jest de facto powyższy wpis). Ale dobrze, że je Pan wychwycił. Warto podkreślać, jak w PRL-u „korygowano” historię. A że tu i ówdzie wciąż można się natknąć na poczciwe tygryski (choćby z racji niebotycznych nakładów, jakie wówczas klepano), młodzi ludzie powinni się orientować, jak to z grubsza wyglądało. O tym też jest mój post. W gruncie rzeczy z dużym przymrużeniem oka – jak Pan zauważył, albo i nie zauważył – napisany.